Złodzieje na wolności, Studia, Komunikacja interpersonalna

Poza tym na świecie jest niewiele istot groźniejszych od kobiety.

GRZEGORZ ZALEWSKI

ZŁODZIEJE NA WOLNOŚCI

 

SFABULARYZOWANA, PSYCHOPEDAGOGICZNA ANALIZA ZACHOWAŃ NIELETNICH, AGRESYWNYCH PRZESTĘPCÓW

W CZASIE TYGODNIOWEJ WYPRAWY GÓRSKIEJ

Recenzja naukowa:

prof. dr hab. Wenancjusz Panek, prof. dr hab. Kazimierz Pospiszyl, prof. dr hab. Julian Radziewicz,

DTP, projekt graficzny okładki, redakcja techniczna: Wojciech Siwak

Redakcja i korekta: Trans Humana

Copyright by Grzegorz Zalewski

Copyright by Trans Humana

przy Stowarzyszeniu Absolwentów i Pracowników Wydziału Pedagogiki i Psychologii i

Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku

I S-328 Białystok, ul Świerkowa 20, tel. (085) 45-74-23, tel./fax.: 4S-73-95

Wszystkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

No part of this publication covered by the copyright hereon

may be reproduced in any form without the per·mission of the pul>lisher

ISBN 83-86696-19-2

Białystok 1996

Wydanie publikacji dofinansowane przez

Komitet Badań Naukowych DNSiA-2-71/DOT-2/l5/9G

Druk: ORTHDRUK, Sp. z o.o., Białystok, u(. Składowa 9

Spis treści

Wprowadzenie ............................................................. S

Rozdział 1 ................................................................... 7

Rozdział 2 ................................................................. 23

Rozdział 3 ................................................................. 40

Rozdział 4 ................................................................. 56

Rozdział _5 ................................................................. 71

Rozdział 6 ................................................................. 86

Rozdział  7…………………………………………………………..... 103

Rozdział 8 ...............................................................112

Rozdział 9 ............................................................... 129

Rozdział 10 .............................................................: 144

Literatura ................................................................. 157

3

Wprowadzenie

W latach 1990-199? czteroosobowy zespół psychologów i pedagogów (dr Grażyna Olszewska-Baka, dr Grzegorz Zalewski, mgr Roman Baka i mgr Piotr Chlebowski) realizował program resocjalizacyjno-terapeutyczny w Zakładzie Poprawczym i Schronisku dla Nieletnich w Białymstoku. Po rozdzieleniu zadań na cztery osoby, rozpocząłem pracę z wyselekcjonowaną grupą agresywnych, nieletnich przestępców. Moje zadanie polegało na ukierunkowaniu aktywności wychowanków na cele społecznie akceptowane. Zamiast dotychczasowych destrukcyjnych zachowań, takich jak rozboje, kradzieże, picie alkoholu, wąchanie kleju itp. powinni byli nauczyć się zachowań konstruktywnych. Oduczałem ich agresji ucząc wyłącznie obrony przed zachowaniami agresywnymi; zainteresowałem ich sportem, turystyką, medytacją. Rozmawialiśmy o najbardziej intymnych sprawach. Zorganizowałem im trzy tygodniowe wyprawy w Beskidy.

W tej książce prezentuję niektóre doświadczenia, zdobyte podczas pracy z nieletnimi przestępcami. Zrezygnowałem z przedstawienia dziennika zdarzeń, ponieważ ta forma prezentowania faktów byłaby nużąca i monotonna. Zdecydowałem się na sfabularyzowaną, skondensowaną wersję wydarzeń, abstrahującą od - moim zdaniem - mało istotnych faktów i opisującą trzy wyprawy w góry jako jedną. Imiona i pseudonimy chłopców, którzy rozpoczęli już dorosłe życie i prosili o zapewnienie im anonimowości, zostały zmienione. Najważniejsze wydarzenia przedstawiam w ustalonym przeze mnie porządku, zapewniając im jednocześnie wieloaspektową interpretację psychopedagogiczną. W ten sposób powstała książka, którą można by określić jako "metodykę pracy z nieletnimi, agresywnymi przestępcami w warunkach wolnościowych". Jednocześnie - jak w swojej recenzji stwierdził prof. .Julian Radziewicz książka utrzymana jest w konwencji prac Janusza Korczaka, Marii Grzegorzewskiej, Aleksandra Neilla, Celestyna Freineta, czy nawet Antoniego Makarenki i Wasyla Suchórnlinskiego.

Książka składa się z dziesięciu rozdziałów i obejmuje okres sześciu dni. Rozdziały nie mają tytułów, co wiąże się z jednolitym potraktowaniem ciągu zdarzeń.

Jako tło tej relacji naszkicowałem psychologiczno - literacki obraz współczesnego społeczeństwa, który niespodziewanie stał się jego karykatur .

Rozdział 1

Wyszedłem z chłopcami z Zakładu Poprawczego. Strażnik otworzył nam drzwi i uśmiechnął się do nas na pożegnanie. Przez tydzień będzie miał ośmiu wychowanków mniej do pilnowania. Warto było uśmiechnąć się.

Usłyszeliśmy za sobą trzask zamykanych drzwi wejściowych i powoli schodziliśmy po schodach nakładając plecaki na ramiona. Nie było powodu do pośpiechu; chłopcy wiedzieli, że nikt już nie zabierze im przepustek, a ja spodziewałem się, że czeka mnie ciężka praca w czasie pobytu z wychowankami w górach. Zza krat dochodziły do nas krzyki, śmiechy, wrzaski i wycia pozostałych wychowanków, którzy nie mieli jednak do nas żalu o to, że muszą zostać. Był koniec maja i prawie wszyscy wiedzieli, że wyjadą na wakacje. Żegnali nas w typowy sposób. Co prawda niektórzy nie mogli w czasie wakacji wracać do rodzin, bo te praktycznie nie istniały; trudno nazwać rodziną matkę alkoholiczkę i ojca w więzieniu lub samotną matkę - prostytutkę, czy wreszcie ojca, który założył nową, względnie "normalną" rodzinę i wita syna przyjeżdżającego na święta uderzeniem w twarz oraz słowami typu: (.'..-,ego tu przyjechaleś, .skurwielu? Twoja matka, wariatka, leży przecie~ ner cmerttar~u. 7'am_jest tej twoje miejsce.

Czekali na nich jednak z otwartymi rękami właściciele różnych przestępczych melin. Z takim małolatem stary zgred mógł zawsze bezpiecznie iść "na robotę", bo w razie wpadki małolat brał całą winę na siebie, a recydywista nie przyznawał się do niczego i z reguły miał alibi. Chłopakowi nic nie groziło - do siedemnastego roku życia mógł robić, co chciał. Najwyższy wymiar kary już otrzymał; był przecież wyrokiem

Grzegurr. Zalewski

sądu umieszczony w /akl:ul~m I'y~rawcrvm, teoretycznie na czas nieograniczony,, Ir:lktyurm~~ ilu ir;mn uknircr.cm.l sr.koły podstawowej lub zawodowej, clurur;y ul~wlvwv prrc:hy4val na prrclustce. W razie "wpadki" poliLj:l.uclwor.llu Esu wylnulnym samochodem do miejsca odbywania kary I'u rakim r.~l;rlrcnlu por.yc,j;r wychowanka w nieformalnej struktur-x~: %,;Iklmlu rnucr,nie rusln.

W mojcl gluwie myli o zhliiających się wakacjach nakładały się na mli~rnmc,jc u wyclwwankach; przez mój umysł przepływał typowy struIlll~:ll ŚWIIIdO1110SC1. Szliśmy chodnikiem w kierunku bramy i ostatnich krul ('icply my docierał do nas jednakowo, chociaż oni byli nieletnimi lrr~slępc,mi, a ja trzydziestokilkuletnim doktorem psychologii, trener~·m pulo, :r prr,ede wszystkim człowiekiem, któremu oni chwilowo zaulull Wicdr.ialcm, ye inni wychowawcy też wyjdą lub wyjadą z chłopc,lmm:l wycieczki i część z nich z pewnością im ucieknie; wiedziałem, ie r. wakacj i duża grupa wychowanków nie wróci i dopiero późną jesieni:l przywiezie ich policja. Byłem też pewien, że z mojej grupy nikt nie ucieknie. Pracowałem z nimi już ponad rok. Znajdowałem się też w komfortowej sytuacji w porównaniu z innymi wychowawcami, ponieważ dyrekcja Zakładu stworzyła mi warunki do autentycznej pracy psychoterapeutycznej. Sam opracowałem sobie program pracy, kryteria doboru wychowanków, jak też ich liczbę. Moje postępowanie było uzasadnione tym, że realizowałem fragment programu badawczego, zaproponowanego przez trzy osoby. Sugerowano mi co prawda, że powinienem zająć się grupą agresywnych, nieletnich przestępców, bo kolega pracował już z nieśmiałymi neurotykami, a koleżanka usiłowała modyfikować zachowania pośredniej grupy, ale ja wiedziałem, że nie potrafię nawiązać i utrzymać kontaktu z najbardziej agresywnymi psychopatami. Dobierałem sobie grupę według jakichś nieznanych mi początkowo kryteriów, kierując się psychologiczną intuicją i podświadomością. Teraz już wiem, że szukałem wychowanków podobnych do mnie osobowościowo. Byli oni co prawda agresywni i niebezpieczni, ale różnili się od agresywnych psychopatów chociażby tym, że nie grypsowali w mojej obecności, tylko starali się posługiwać poprawnym jęzkiem. To nie ja musiałem dostosowywać się do nich, tylko oni dostosowywali swoje słownictwo do języka jakim posługiwałem się ja i inni ludzie żyjący na wolności.

Złodzieje na wolności

Nie bałem się agresywnych psychopatów, ale nie lubiłem ich. Zniechęcała mnie ich głupota, bezmyślne znęcanie się nad słabszymi i bezczelność. Na początku mojej pracy jeden z nich wychodząc z jadalni beknął mi prosto w twarz. Dwóch stojących obok wychowawców nie zareagowało na takie zachowanie; powstała sytuacja, w której musiałem się jakoś znaleźć. Byłem w dresie, który nie krępował moich ruchów i chciałem tego wychowanka złapać za długie włosy, rzucić na podłogę i przytrzymać go w takiej pozycji. Coś mnie powstrzymało. Może nie chciałem tego robić na oczach kilkudziesięciu wychowanków opuszczających właśnie jadalnię, a może nie chciałem znaleźć się w nietypowej i niezręcznej sytuacji. Nie bałem się go na pewno, bo od jedenastu lat trenowałem judo, chodziłem po górach, dużo pływałem i biegałem; byłem od niego silniejszy i sprawniejszy. Spojrzałem temu wychowankowi głęboko w oczy, a następnie odwróciłem wzrok i zacząłem rozmawiać z jednym z wychowawców. Sytuacja ta nie była jednak później komentowana ani przez wychowanków, ani przez wychowawców. Wszyscy ją zbagatelizowali albo nawet nie zauważyli. Niepotrzebnie się przejmowałem. Po kilku tygodniach ten sam zakapior zgłosił się do mnie na zajęcia. Zachowywał się zupełnie inaczej; był bardzo grzeczny i miał pokorny wyraz twarzy. Od zaufanych chłopców dowiedziałem się, że chce nauczyć się walczyć, aby pokonać najsilniejszego wychowanka w Zakładzie. Po kilku dniach rozmowy z nim zauważyłem, że coraz mniej się rozumiemy. Któregoś dnia przebraliśmy się w kimona, wyszliśmy na matę i rozpoczęliśmy treningową walkę judo. Jak zwykle walczyłem bardzo skoncentrowany; judo było moim sposobem medytacji. Na czas walki świat istniejący poza matą przestawał istnieć. Kiedy udało mi się złapać go za lewy kołnierz i za prawy rękaw, pociągnąłem go z całej siły na siebie, przekręcając się jednocześnie tak, że mój prawy bark dotykał jego klatki piersiowej. Mój uścisk stał się żelazny i wtedy podciąłem jego obie nogi wykonując rzut hcrrcrigoshi. Ważył mniej więcej tyle co ja, a wyleciał w górę jak sprężyna i z łoskotem upadł na matę. Przez moment chciałem go jeszcze - zgodnie z regułami walki - dusić albo założyć mu dźwignię, ale on przestraszony zaczął spełzać z maty. Wtedy się ocknąłem i zrozumiałem, że nie potrafię rozmawiać ani walczyć z ludźmi takimi jak on. Musieliśmy się rozstać i to on zaproponował mi rozstanie. Od tej pory kłaniał mi się grzecznie i jednocześnie unikał. Walka z nim odbywała się w obecności

Grzegorz Zalewski

mojej grupy i bardzo podniosła mój prestiż w oczach tych chłopców, z którymi rozumiałem się. Bolał mnie wtedy trochę kręgosłup i zdawałem sobie sprawę, że już za kilka lat nie będę mógł aktywnie medytować poprzez walkę. Będę się wtedy zachowywał jak typowy wychowawca lub psycholog, tzn. będę diagnozował, nauczał, perswadował i apelował, co w przypadku spotkania z psychopatami bywa nieskuteczne.

Z większością wychowanków potrafiłem jednak porozumieć się bez walki, lubiłem z nimi rozmawiać i starałem się każdego poznać. Tłumaczyłem im, że powinni unikać bójek, z powodu których wielu z nich otrzymało wyroki. Nawet kiedy bronili się lub byli sprowokowani, to i tak sądy często uważały ich za sprawców. W wielu przypadkach byli oni rzeczywistymi sprawcami. Mówilem im i pok~uywałem, że kiedy ktoś ich pcha, to oni powinni wykorzystać jcl;o silę i ciągnąć go, a kiedy ktoś ich ciągnie, to powinni wykorzystać jct;o sili; i pchać go. Powinni być pozornie ulegli w stosunku do agrcsywnc~;o przeciwnika i ogólnie elastyczni w życiu, a nie ciągle zbuntowani i si.uknjący obary. Nie powinni nikogo kopać ani bić rękami; o wiele c~icknwsze i mądrzejsze jest skuteczne bronienie się przed kopnięciami i uderzeniami przy pomocy technik judo. Wiedziałem, że niektórzy z nich nadal będą napadali o zmroku z reguły na pijanych mężczyzn Inh na s,unotnie idące kobiety i dlatego profilaktycznie oduczałem wsayslkic~h bicia i kopania. Było to trudne zadanie, bo chłopcy przyzwyczaili sil p~. ~.ur,ibiać na życie agresywnymi napadami na przechodniów, a pur.a tym cr.~ato oglądali filmy, w których modna i reklamowana byia prr.cn~uc arar, karate. Tłumaczyłem im jednak konsekwentnie, że filo~olia.judo polega na tym, aby nie atakować żadnego człowieka, bo przed kai.clym mcona się obronić; trzeba być spokojnym, a nadmiar energii rozładowywać poprzez sport i turystykę. Trudna to była praca, ale przy okazji poznawałem osobowości nieletnich przestępców, często ciekawsze od osobowości np. dorosłego, początkującego biznesmena, też myślącego przede wszystkim o pieniądzach lub jego zarozumiałej, z reguły nowobogackiej żony, czasami równie prymitywnej, jak moi wychowankowie.

Drugi strażnik otworzył nam bramę i odetchnął z ulgą, że tych ośmiu ja będę pilnował, a nie on. Spojrzałem ostatni raz na budynek Zakładu. Trzypiętrowy gmach trochę przypominał szkołę, podobnie jak niektóre banki spółdzielcze trochę przypominały prawdziwe, bezpieczne banki.

Złodzieje na wolności

Starałem się nie myśleć o tym, co dzieje się we wnętrzu tego budynku, chociaż nie działo się tam nic nadzwyczajnego; z pewnością było tam spokojniej i bardziej przyzwoicie, niż to wyobrażali sobie mieszkańcy miasta. Nie lubiłem jednak przebywać za kratami, chociaż płacono mi za to. U wychowanków Zakładu Poprawczego, internowanych po raz pierwszy, już po dwóch, trzech miesiącach pobytu pojawiały się często reaktywne zaburzenia psychiczne, prowadzące do depresji lub śmiania się bez zewnętrznych powodów, paradoksalnego lęku przed opuszczeniem Zakładu z jednoczesnym koncentrowaniem się przede wszystkim na ucieczce i strachu przed przechodzeniem przez ulicę, nawet na pasach i przy zielonym świetle. Nie mówiło się o tym otwarcie, bo dyrekcja i wychowawcy nie byli merytorycznie przygotowani do psychologicznej analizy osobowości wychowanków, ale jakoś wyczuwali, że młody chłopak, pozbawiony zbyt długo przepustki, może po prostu "zwariować". Dyrekcja i kadra w internacie była nastawiona do życia praktycznie i postępowała racjonalnie. Starała się ona nie utrudniać życia wychowankom, kiedy nie było to absolutnie konieczne. Kadra składała się głównie z nauczycieli wychowania technicznego, którzy nieustannie majsterkowali z wychowankami i grali z nimi w katty oraz z byłych, doświadczonych oficerów służby bezpieczeństwa, których nie oszuka dorosły człowiek, a tym bardziej małolat. Najważniejsi byli jednak magister fizyki i prawa administracyjnego. Silną pozycję wśród wychowawców w internacie miał też jeden polonista, natomiast historyk oraz były ksiądz nie sprawdzili się jako wychowawcy i musieli odejść. Na emeryturę odchodził też jedyny pracownik, który ukończył dzienne studia w zakresie resocjalizacji i profilaktyki społecznej. Kadra w internacie radziła sobie jednak dobrze z wychowankami, co potwierdzali wizytatorzy z sądu. W ciągu roku szkolnego chłopcy obowiązkowo chodzili do szkoły; niektórzy nawet czegoś się nauczyli, inni spali na lekcjach po nocnym wąchaniu kleju, jeżeli udało im się przemycić go do internatu, ale wszyscy raczej starali się nie przeszkadzać nauczycielom. Dobra opinia w szkole umożliwiała im częstsze otrzymywanie przepustek. Na warsztatach wychowankowie uczyli się wykonywania prac stolarskich i ślusarskich, otrzymywali za to wynagrodzenie, z wysokości którego byli niezadowoleni, podobnie jak ludzie dorośli, ale za to mieli okazję do przemycenia do internatu pilnika lub innego narzędzia potrzebnego do piłowania lub podważania krat. O ucieczce myśleli jednak głównie ci mni w ulymW n vs~ychowankowie, bo nieco mądrzejsi wiedzieli, 2c wvnamir w szkulc pozorować naukę, pracę na warsztatach i zachowyw,n vi4 względnie poprawnie w internacie, a to z pewnością wystarc:r.y clc> ur,ysk.rrlia najpierw jednorazowej, a następnie stałej przepustki .IcHl,rk wi4ksiość nieletnich .przestępców trafiała do Zakładu I'cyr;nvczcgo nic po to, aby poprawnie zachowywać się, tylko żeby rozrohi,rć, rc sr.kodą dla siebie i wychowawców.

I~yliW yjuż poza Zakładem. Po prawej stronie mijaliśmy jeszcze ogrodr.enic boiska sportowego, ale po lewej wyłaniały się już jakieś grube rury prowadzące do dużego zakładu przemysłowego. W oddali znajdowały się pola i las, których zapach mieszał się ze smrodem dolatującym i fabryki. Spaliny samochodów dobiegały do nas r ruchliwej ulicy, co pośrednio dowodziło, że miasto rozbudowalo sig wkcil Zakładu stojącelto dawniej na uboczu. Dookoła lśniły wi~;ksr.c i mniejsze domki jednorodzinne. Niektóre architektonicznie prr.yunninaly małe pałace, burzone zwykle i rabowane przy okazji ludowych r~:wolucji. Prowokowały one swoim bogactwem i przepychem do cli.ialaniat moich podopiecznych, ale jednocześnie zniechęcały solidnym iahcxlieczeniem i szczekaniem dużych psów za ogrodzeniem. ('z4se wychowanków Zakładu Poprawczego otrzymała jednak wyroki ra ohr;rhc~wanie takich właśnie pałcyków. Nie myśleli oni o tym w tyj chwili, wni.niejszy był wyjazd w góry, które niektórzy z nich znali tylko r tc~l~~wii.ji.~ Na ten wyjazd zapracowali swoim poprawnym; półrocznym raclu>waniem.

Przypominałem swoje młode lata i cicsrylcm się, i.e moje młodzieńcze zachowania nigdy nie zostały zaklasyfikowanc .jako przestępcze, chociaż nie były one z pewnością wzorowe. .I ui.jako pracownikowi ciężko mi było wytrzymać za kratami kilka godzin i dlatego starałem się rozumieć potrzeby tych, którzy musieli przebywać za kratami wiele miesięcy, a często i lat. Moja sytuacja życiowa i zawodowa umożliwiła mi zaproponowanie tym zdeprawowanym młodzieńcom, aby zamiast kradzieży na przepustkach, picia wódki i wąchania kleju, zajęli sie turystyką, sportem i medytacją. Miałem dużo argumentów, aby ich przekonać; przede wszystkim mogli wychodzić ze mną z Zakładu kiedy tylko miałem wolny czas. Chociaż byli groźnymi przestępcami, to jednak wcześniej z reguły zostali odrzuceni przez rodziny, a w grupie terapeutycznej czuli się względnie bezpiecznie. Przy okazji mogli nauczyć się czegoś konstruktywnego. W Zakładzie mieli zapewnioną szkołę i war

Złodzieje na wolności

sztaty; ja organizowałem im czas wolny, starając się w ten sposób modyfikować ich wypaczone osobowości. Dwa razy w tygodniu chodzili ze mną na treningi judo, na których uczyłem ich nowych technik obrony przed biciem i kopaniem, a następnie walczyłem z każdym z nich. Pozwalałem się pokonać tylko wtedy, kiedy to ja wykonywałem kopnięcie lub uderzenie, a wychowanek bronił się wykonując rzut. W ten sposób w praktyce przekonywałem ich o wyższości obrony nad atakiem. Po treningu rozmawialiśmy o turystyce górskiej i dwa razy w roku wyjeżdżaliśmy w ten rejon, który omawialiśmy przez ostatnie pół roku. Często też rozmawialiśmy o ich problemach rodzinnych i osobistych, ale tylko wtedy, kiedy oni sami albo jeden z nich zaproponował taką rozmowę. Narzucanie im takich tematów, a szczególnie mówienie o ich matce bez ich zgody, automatycznie oznaczało zerwanie porozumienia.

Pociąg odjeżdżał za godzinę. Mieliśmy jechać całą noc, aby rano dotrzeć do miejsca przeznaczenia i od razu wyruszyć w góry. Postanowiłem więc, że zrobimy podstawowe zakupy w najbliższym sklepie. Dopiero teraz przestałem rozmyślać i zauważyłem obecność chłopców. Szli spokojnie obok mnie, rozmawiając o swoich sprawach. Nawet nie zapytali mnie, czemu nie idziemy na przystanek autobusowy, tylko skręciliśmy w kierunku sklepu spożywczego. Na tym etapie naszej znajomości ufali mi i czuliśmy się względnie dobrze razem. Nagle Dzięcioł zatrzymał się i spojrzał na szereg willi ciągnących się aż po horyzont. Wielokrotnie chodziliśmy tą trasą, ale dopiero teraz, kiedy wakacje były tak blisko, chłopiec powiedział:

- Dużo szmalu jest w tych domach.

- Sami złodzieje tu mieszkają- dodał Kuferek.

- Połowa złodziei, a reszta zarobiła uczciwie - odezwał się Grabarz, patrząc na mnie i szukając wsparcia.

- Nie wtrącaj się frajerze jeden! - krzyknęli prawie wszyscy na Grabarza, który miał najsłabszą pozycję w grupie, ale mimo to starał się mieć własne zdanie.

Nie mówcie do niego frajerze. Jesteśmy już za bramą, na wolności i będziemy się zachowywali jak zwyczajni ludzie - przerwałem ich dyskusję. - Wszyscy mieszkający tu ludzie uczciwie zarobili na swoje domy - rozstrzygnąłem spór, bo taka była moja rola, chociaż zrobiłem to bez przekonania. Chłopcy zauważyli, że nie jest to -rozmowa ani szczera,

I? 13

i ' III I I Grzegorz Zalewski

ani potrzebna i w milczeniu usiedli pod sklepem. Tylko Dzięcioł próbował jeszcr.c nlcśn~ialo bronić swojego stanowiska:

- Przecief f'rajerry w tym kraju nie zarabiają dużo - powiedział. - Skąd wobec tego sct.te wille i samochody? To, co zarabiają, starczyłoby im tylko na płoty. Może babcia im z renty pomaga, tak jak Robertowi.

              . I, , - I )r,ięciol, czep się swojej babci - odpowiedział Robert, chyba naj              spokoj nicjszy i najbardziej porządny chłopiec w mojej grupie. Miał trud              ' ' ml sytuację rodzinną, chociaż niepatologiczną. O jego ojcu nic nie wie

              ' I dzialem. Nie lubiłem czytać akt wychowanków; wolałem poznawać ich               ' ' ', w czasie zajęć, które z nimi prowadziłem. Jego matka wychowywała               siedmioro dzieci, z czego część była małżeńskich, a część pochodziła               ze związku z konkubinem. Matka nie pracowała, natomiast konkubin               od czasu do czasu brał się do jakiejś pracy, ale ogólnie miał opinię człowieka niezaradnego. Robert posiadał stałą prxcpustkę, z której mógł               korzystać w dni codzienne po zakończeniu nauki w szkole i na warsztatach, tzn. od godziny piętnastej do dWUd'I,ICSIC,I, .1 W dni świąteczne Zakład Poprawczy był dla niego domem całkowicie otwartym. Należał on do tych nielicznych wychowanków, któremu przepustka całkowicie należała się. Wychodząc z Zakładu nie poszukiwał on obsesyjnie papierosów, alkoholu, pieniędzy i wesołej panienki, tylko potrafił godzinami spokojnie spacerować. Chętnie poszedłby rmwca do kina, czy do teatru, ale nigdy nie miał pieniędzy. Wracając r dc~lnu nie spóźniał się o jeden czy dwa dni, tak jak wielu jego kolegów. %.awsre był tego dnia, kiedy kończyła się mu przepustka i to przed kolacji. Wielu wychowanków przyjeżdżało do Zakładu głodnych, ale o nim kryźyla opinia, że czasami starał się zdążyć nawet na obiad. Inni tego raczej nie robili, bo woleli przebywać poza Zakładem tak długo, jak to tylko było możliwe, a poza tym w Zakładzie czekały na nich różne prace i rejony do sprzątania, które w każdej chwili mogły być im przydzielone. Robert był więc trochę nietypowym wychowankiem, bo nie unikał pracy przy użyciu wszystkich możliwych i pozornie niemożliwych sposobów oraz potrafił relaksować się na spacerze, nie planując jednocześnie co można by ukraść lub kogo by tu obrobić z pieniędzy.

- Przestańcie już gadać o tych babciach - wtrącił się do rozmowy Michał, wysoki, inteligentny blondyn. - Człowiek nie ukradł, dopóki mu się tego nie udowodni, albo nie "przybije". Zbudowali domy, mogą do nich wchodzić i wychodzić kiedy tylko chcą; mogą usiąść za kierowni

Złodzieje na wolności

cy wygodnego merca i pojechać w daleki świat, nie tak jak my pociąyem. Nie są więc frajerami ani złodziejami.

- No właśnie, za niecałą godzinę odjeżdża nasz pociąg. łdę szybko, kupię jakieś napoje, chleb, śer, trochę wędliny i konserwy. Wyciągnijcie z plecaków foliowe torebki, aby włożyć do nich chleb - powiedzia

·em wchodząc do sklepu.

Znalazłem się w dużym pawilonie. Po lewej stronie półki były wypełttione różnymi owocami i warzywami, w środku w kilku rzędach stały produkty spożywcze, a po prawej stronie było tak dużo mięsa, kiełbas i przeróżnych wędlin, że człowiek żyjący wyłącznie w systemie socjalistycznym nie uwierzyłby własnym oczom. Na szczęście dane mi było tyć i pracować na przełomie upadającego, zadłużonego socjalizmu i rodzącej się hybrydy drapieżnego kapitalizmu z pozorną demokracją. Ekspedientki leniwie snuły się między półkami, ponieważ kupujących było niewielu. Szybko wrzuciłem do jednego koszyka kilka kilogramów Chleba, a do drugiego potrzebne nam produkty. Nagle zauważyłem, że ekspedientki ożywiły się; jedna z nich do niedawna stała na drabince i układała na górnej półce jakieś puszki - przerwała swoją pracę i zbiegła z drabinki omal nie przewracając się, druga zostawiła nóż, którym przed chwilą spokojnie kroiła mięso i pobiegła w tym kierunku, gdzie zmierzał prawie cały personel sklepu. Kasjerki też obejrzały się niespokojnie do tyłu. Gdybym znał życie głównie z literatury klasycznej, to pomyślałbym, że do sklepu raczył wejść jakiś szlachcic lub może nawet murgrabia, który życzył sobie być obsłużony w szczególny sposób, przez wszystkie obecne w sklepie panie; gdybym natomiast znał życie głównie z literatury lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku, to pomyślałbym, że do sklepu raczył wejść jakiś ważny aktywista, sekretarz lub tajny współpracownik służby bezpieczeństwa, który znudził się już bezkolejkowymi, półdarmowymi zakupami w komitetowym bufecie i chciał popatrzeć, jak nieudolnie dokonuje zakupów lud pracujący. Ostatecznie jednak były czasy współczesne i do sklepu mógł wejść podrzędny działacz związkowy, który jednak, mając nierozwią zane problemy finansowe, rodzinne i osobiste, życzyłby sobie być traktowany jak ważna osoba, aby się wewnętrznie dowartościować i wzmocnić. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Do sklepu wszedł po prostu jeden z moich podopiecznych, Bosman, który z pozostałymi chłopcami nazbierał z trudem ilość pieniędzy wystarczającą do zakupienia jednej

14 15

Grzegorz Zalewski

paczki najtańszych Iryncrosciw. Bosman wziął spokojnie koszyk, podszedł do pulhi i, palncmsami, włożył jedno opakowanie do koszyka, a następnie hc~dsrcdł do stoiska ze słodyczmi i zachował się tak, jak większość clricci w.jego wieku - sięgnął po czekoladę. Obejrzał się jednak do tyłu n,r towarzyszące mu ekspedientki, które w liczbie pięciu stały za dobrze znanym im klientem i odłożył czekoladę na półkę. Zrobiło mi się ial Bosmana, tych ekspedientek, które kłopotliwy klient oderwał od monotonnej pracy i całego tego głupiego życia. Nie mogłem jednak kupić E3osmanowi czekolady. Pieniędzy musiało nam starczyć na siedem dni, a z moich obliczeń wynikało, że wystarczy ich tylko na sześć. Zakład Poprawczy dał nam tylko skromne diety, przedstawiciele instytucji charytatywnych popatrzyli tylko na mnie ze zdziwieniem i niesmakiem, bo wiedzieli, że potrzebuję pieniędzy na wyjazd w góry z przestępcami, których dodatkowo jeszcze uczyłem technik,judo, a oni byli temu przeciwni. Tylko jeden duży zakład pracy dał nam trochę pieniędzy, po znajomości, ale za to mniej niż obiecali jego przedstawiciele i dużo mniej, niż realnie mogli. Tak, czy inaczej, zrealizowałem to, co obiecywałem swoim wychowankom od pół roku - jechaliśmy w góry i mieliśmy jedzenie. Trzeba było tylko jeszcze kupić bilety na pociąg, a czasu było coraz mniej.

Zapłaciłem w kasie za potrzebne nam produkty spożywcze, wyszedłem przed sklep i rozdzieliłem wszystko między wychowanków. Większość z nich położyła chleb do plecaka berpośrcdno na ubrania, chociaż powiedziałem im, aby ze względów higienicznych wkładali go do foliowych toreb. Ekspedientki smutne, powaync i wierzące w głęboki sens swojego postępowania odprowadzały w tym czasie Bosmana do wyjścia. Rozstawali się bez słów, przekonani do swoich sprzecznych racji; młody złodziej, który tym razem niczego nie ukradł i zapracowane kobiety, którym tym razem udało się ochronić sklep przed złodziejem.

Po chwili jechaliśmy już autobusem komunikacji miejskiej na odległy o trzy przystanki dworzec kolejowy. Zbliżał się piątkowy wieczór i autobus był wypełniony ludźmi, którzy musieli dłużej zostać w pracy, bądź robili ostatnie zakupy, czy też jechali zabawić się lub odpocząć. Po ich zmęczonych twarzach było jednak widać, że raczej jadą odpocząć. Autobus był ciągle wyprzedzany przez szybsze samochody; znajdujący się w nich ludzie jechali raczej zabawić się. Prowadzona przeze mnie grupa nie wyróżniała się ubiorem; chłopcy mieli na sobie skórzane lub jeanso

Złodzieje na wolności

wc kurtki, kolorowe koszule, modne spodnie. Nie wyróżniali się też nuchowaniem; stali lub siedzieli spokojnie. Domyślałem się, że trochę pe~rozrabiajądopiero w górach. Wytatuowane na ich twarzach małe kropki były prawie niewidoczne. Niektórzy z nich mieli bandaże na dłoniach, pod którymi znajdowały się skaleczenia po wywabionych tatua~sch przy użyciu prymitywnych metod. Nie pytałem ich o szczegóły, als pod bandażami mieli ropiejące bruzdy, które powstały od brzytwy lub żyletki. Nie były to klasyczne samookaleczenia, będące efektem długotrwałej frustracji lub próbą zaimponowania sobie czy też innym. W tym przypadku użycie brzytwy lub żyletki służyło usunięciu z dłoni tatuażu, którym można było zaimponować kolegom w Zakładzie, ale który jednocześnie demaskował delikwenta na wolności. Pozostałe tatuaże były zakryte koszulą i nie trzeba było ich wywabiać. Chłopcy chcieli na wycieczce poznać dziewczyny i znaki ewidentnie świadczące o ich przynależności do Zakładu Poprawczego nie były im przez nadchodzący tydzień do niczego potrzebne.

W ciągu dziesięciu minut dojechaliśmy na miejsce. Kiedy szliśmy na dworzec, zbliżył się do mnie niski, chudy, ale krępy wychowanek, który nazywał się Czeczen i zapytał mnie, pokazując jednocześnie złoty łańcuszek:

- Kupi trener za 100 tysięcy?

Komu on zginął? - zapytałem odruchowo, myśląc o pilnej potrzebie zakupienia dziewięciu biletów ulgowych do Warszawy na pociąg po

śpieszny, a dalej osobowy.

- Niech trener nie żartuje - włączył się z uśmiechem Dzięcioł, najbardziej rozmowny w grupie, podobno przystojny i podobający się dziewczynom. - Łańcuszek jest warty co najmniej sto dolarów. Okazja! '

- Co wy ze mnie pasera robicie? Ja jestem trenerem - odpowiedziałem wchodząc już do poczekalni dworcowej. - Poczekajcie tutaj na mnie. Zaraz przyniosę bilety.

Chłopcy usiedli w rogu poczekalni na jedynej wolnej ławce, a ja stanąłem w kolejce do kasy. Przede mną były tylko dwie osoby. Po chwili miałem już bilety w dłoni i w tym momencie ktoś delikatnie dotknął mojego ramienia. Miałem przeczucie, że jest to ktoś spoza mojej gra Chyba jakaś kobieta. Obejrzałem się i zobaczyłem Renatę, dziew ę '`~' którą wczoraj przypadkowo spotkałem w autobusie, a przedtem d~~`~'~- ~= łem ponad rok temu. Przypomniałem sobie teraz, że po raz pi >~s!~

16 17

Grzegorz Zalewski

spotkaliśmy się w ciluyey kolejce do biura paszportowego. Było to w lutym, podcr.us bardro mroźnej zimy. Ludzie ubrani w szare palta lub grube kotuchy przypominali kolejkę po chleb w Nowosybirsku w czasie siedemdziesięcioletniego, przejściwego kryzysu zaopatrzeniowego. Prawie wszyscy ludzie z naszej kolejki chcieli wyjechać na wymarzony Z..achód, tak jakby byli tam do czegoś potrzebni, poza sprzątaniem i wykonywaniem innych prac fizycznych. Przede mną stało kilka szarych i smutnych osób, a przed nimi znajdowała się i wyróżniała z tłumu młoda, wysoka blondynka, mająca kręcone, długie włosy. Jako jedyna osoba w kolejce była' bez czapki. Miała na sobie długi, jasny płaszcz. Staliśmy tak bezmyślnie kilka godzin, następnie ona otrzymała paszport, a ja kilkanaście minut później. Myślałem, że już jej nie zobaczę. Spotkałem ją jednak ponownie na przystanku. Zobaczyłem wtedy jej twarz. Była naprawdę piękną dziewczyną. Nie miałem jednak odwagi, aby do niej podejść. Nie wiedziałem zresztą, co mam jej powiedzieć. Wsiadłem jednak za nią do nadjeżdżającego autobusu, chociaż tak naprawdę powinienem był udać się w przeciwną stronę. Skoro zacząłem już postępować irracjonalnie, to postanowiłem kontynuować takie zachowanie. Podszedłem wtedy do nieznajomej i powiedziałem drżącym głosem:

-Ale zimno na dworce.

Dziewczyna spojrzała na mnie z zaciekawieniem, chociaż byłem starszy od niej o kilkanaście lat.

- Długo .stali.śmy w tej kolejce - dodałem, podtrzymując rozmowę.

- Wid-ialcrm pana, slcrl pcrn ~a mną - odpowiedziała z uśmiechem, dodając mi otuchy. Zacząłem domyślać się wtedy, że ta znajomość może zakończyć się konstruktywnie. Jacyś ludzie przepychali się w autobusie i rozdzielili nas w tym momencie. Wiedziałem już jednak, że pierwsze lody zostały przełamane. Po chwili wysiadła przednimi drzwiami. Wyskoczyłem z autobusu w ostatniej chwili i zobaczyłem ją kolejny raz spokojnie czekającą na przystanku.

- Mam lu ~r~e.sicrdkę - wytłumaczyła swoje nieoćzekiwane zachowanie.

Poniosła mnie wtedy fantazja i zacząłem improwizować:

- Paka piękna dziewczyna nie powinna podró~owcrć samcy. (.'hcictlbym .się paniq ~cropiekować.

Uśmiechnęła się wtedy drugi raz i powiedziała łagodnym głosem:

Złodzieje na wolności

- l'u moje wejdziemy do "Barci" i napijemy sil gr~crnego miodu. Kawiarnia o~nazwie "Barć" znajdowała po drugiej stronie ulicy. Po

chwili już wchodziliśmy do jej wnętrza. Pomogłem dziewczynie zdjąć płaszcz i zobaczyłem, że ma na sobie bardzo oryginalny sweterek. W tym momencie wszystko mi się w niej i na niej podobało. Sama kawiarnia była dość ponura, zadymiona i siedzieli w niej głównie ludzie głuchoniemi, energicznie gestykulujący rękami w celu wzajemnego porozumienia się i pijący grzany miód z brzydkich kubków. Na tle tej scenerii poznana przeze mnie dziewczyna wyglądała jeszcze piękniej. Usiedli~my przy jednym z wolnych stolików i przedstawiliśmy się wzajemnie. hziewczyna przejęła inicjatywę i zaczęła ż...

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kachorra.htw.pl