Mój ojciec był ostrożnym człowiekiem. Nauczył nas liczyć resztę przy kasie, sprawdzać stan opon przed wyprowadzeniem rowerów z garażu, przy myciu zębów poruszać szczoteczką z góry na dół, a nie na boki.
Ponieważ był ostrożny i ponieważ traktował cudze pieniądze tak samo jak własne, odniósł w życiu sukces, stał się bogaty i zapewnił nam dostatnie życie. Ludzi takich jak on widujecie czasem w Connecticut, kiedy w pomarańczowobrązowe, jesienne dni grabią liście na trawnikach przed swoimi domami albo w supermarkecie, kiedy razem z dzieciakami kupują rzeczy niezbędne do zorganizowania przyjęcia pod gołym niebem: pięciokilogramowy worek brykietów do grilla, kolby kukurydzy oraz steki dorównujące grubością książkom telefonicznym. W miarę, jak się starzał, coraz bardziej dawała mu się we znaki bezsenność. W jednym z najwyraźniejszych wspomnień z dzieciństwa widzę siebie, jak budzę się w środku nocy i schodzę do kuchni po coś do jedzenia albo idę do łazienki. Spotykałem go za każdym razem: czytał książkę w salonie lub stał w kuchni przy stole i zajadał kanapkę z pastą jajeczno-cebulową, która, jego zdaniem, miała zbawcze, nasenne działanie. Mój widok zawsze sprawiał mu przyjemność; teraz, mądrzejszy o wiele lat, domyślam się, iż cieszył się z obecności drugiego człowieka, chociaż zazwyczaj towarzyszyłem mu tylko kilka minut, po czym, na wpół przytomny, wspinałem się z powrotem po schodach i wracałem do łóżka.
Mówię o tym, ponieważ wśród wielu dóbr, jakie po nim odziedziczyłem, niestety znajduje się także bezsenność. Ojciec mawiał niekiedy, że jest zadowolony z tej przypadłości, ponieważ pozwala mu lepiej wykorzystać czas. Uwielbiał tajemniczą ciszę głębokiej nocy. Nie mogę tego powiedzieć o sobie, ale jest to bez znaczenia dla mojej historii, która zaczęła się pewnej bezsennej nocy nie tak dawno temu. Myślę, że przez pewien czas miał kochankę, choć nawet teraz nie mogę być tego pewien, a za żadne skarby świata nie zapytam o to mojej matki, która ogromnie go kochała. Odkąd umarł, zajmuje się niemal wyłącznie przesiewaniem wspomnień przez sito, na którym pozostają tylko najszczęśliwsze i słodko smutne wydarzenia z ich wspólnego życia. Wspomniałem o jego kochance ze względu na jedyne autentyczne dziwactwo mego ojca: miał prawdziwego bzika na punkcie ubrań. Wydawał na nie tysiące dolarów i nigdy nie był zadowolony z tego, co miał. Nigdy. Szare garnitury, niebieskie garnitury, szaroniebieskie garnitury. Wieszak na krawaty, zajmujący całe drzwi robionej na zamówienie szafy. Szafa tak ogromna, że my, chłopaki, drżeliśmy z lęku nawet przechodząc w jej pobliżu. Kiedy uczyłem się w szkole niemieckiego, uświadomiłem sobie, że jedynym słowem nadającym się do wykorzystania przy opisie szafy ojca jest verboten. „Zakazana” brzmi stanowczo zbyt łagodnie. Mój ojciec raz w roku na kilka tygodni wyjeżdżał w interesach do Europy. Miesiąc lub dwa po jego powrocie przed drzwiami pojawiały się piękne, starannie zapakowane pudła z napisami takimi jak „Charvet” albo „Hilditch & Key”, pełne jedwabnych krawatów lub bawełnianych koszul, białych i gęstych jak mleko. Garnitur? Owszem, również, tyle że nie jeden, a co najmniej kilka. Znał wszystkich sprzedawców u Paula Stuarta i jestem pewien, że był posiadaczem jednej z pierwszych kart stałego klienta wydanych przez Braci Brooks. Nie przywiązywaliśmy wówczas żadnego znaczenia do strojów, z wyjątkiem sporadycznych okazji, kiedy musieliśmy mieć takie same buty do koszykówki jak Bob Cousy albo Wille Naulls. Nawet jeśli nasz ojciec był posiadaczem miliona swetrów, to co z tego? Co z tego, że szafa mamy była dwukrotnie mniejsza od jego albo że mama kręciła głową za każdym razem, kiedy wracał do domu z kolejnym pudełkiem z butami pod pachą i miną niegrzecznego chłopca, który zdaje sobie sprawę, że znowu coś spsocił, ale jednocześnie jest z siebie ogromnie zadowolony? Gdybym zapytał ją o to, uśmiechnęłaby się i powiedziała: „To była jego jedyna słabość. Wystarczyło kupić mu nowe ubranie, żeby przez miesiąc nie posiadał się ze szczęścia”.
Ale to wcale nie takie proste. Teraz mam własne dzieci i nie daje mi spokoju myśl, że za dwadzieścia lat będą pamiętać o mnie wcale nie to, co chciałbym, żeby zapamiętały. Wiem z własnego doświadczenia, iż dzieci bynajmniej nie zapamiętują rzeczy wzniosłych ani ważnych, tylko ulotne i, z punktu widzenia dorosłych, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. W wieku dziewięciu lat byłem świadkiem wypadku samochodowego, w którym zginął człowiek, lecz w mojej pamięci pozostały po tym tylko co prawda nieprzyjemne, ale mało wyraźne obrazy, jestem natomiast w stanie odtworzyć z najdrobniejszymi szczegółami pierwszą w życiu wyprawę na mecz Jankesów; siedziałem na trybunie obok ojca, a ponieważ było przeraźliwie zimno, cały czas trzymałem ręce w kieszeniach jego palta. Wtedy także po raz pierwszy skosztowałem kawy, gdyż powiedział, że to mnie rozgrzeje. Do dzisiaj czuję jej zapach unoszący się z papierowego kubka.
Sami dobrze wiecie, jak to jest z dawaniem prezentów dzieciom: choćby upominek był nie wiadomo jak kosztowny i wspaniały, nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ małemu dziecku zawsze bardziej spodoba się pudełko. Choćbyście urządzili nie wiadomo jak wspaniałą Gwiazdkę, kilkanaście lat później wasze dziecko będzie pamiętało jedynie smak cukierka, który ukradkiem zwędziło z dolnej gałęzi choinki.
Mój ojciec na co dzień był spokojnym, opanowanym człowiekiem, ale kiedy przygotowywał się do wyjazdu do Europy, na dwa lub trzy dni ogarniało go całkowite szaleństwo. Wszyscy staraliśmy się nie wchodzić mu w droge, ponieważ przypominał rozpędzony pociąg, nad którym nikt nie jest w stanie zapanować. Przypuszczałem wówczas, iż gwałtowna zmiana nastroju ojca wynika z niechęci do podróżowania, ale teraz nie jestem tego taki pewien. Wiem tylko jedno: kiedy wreszcie zamykały się za nim drzwi, wszyscy oddychaliśmy z ulgą, bynajmniej nie dlatego, że czekaliśmy z utęsknieniem jego wyjazdu; po prostu zdawaliśmy sobie sprawę, że po powrocie będzie znowu kochanym, starym tatą, naszym najlepszym przyjacielem, i że wszystko będzie w porządku - aż do następnej podróży.
Jestem jedynym mężczyzną w rodzinie, który jest do niego podobny, a w miarę upływu czasu podobieństwo to staje się coraz bardziej uderzające. Teraz, w wieku czterdziestu siedmiu lat, mam taki sam, charakterystyczny układ zmarszczek na twarzy, taki sam półuśmiech oraz takie same kasztanowe włosy, które zachował aż do śmierci. Rzecz jasna, nie należy zapominać o bezsenności. Nie mam nic przeciwko temu, ponieważ bardzo lubiłem ojca; podobał mi się jego sposób bycia, sposób patrzenia na świat oraz umiejętność zaprowadzania ładu i porządku w domu pełnym niesfornych dzieci. Wydaje mi się jednak, że teraz wiem o czymś, co sprawia, że polubiłem go jeszcze bardziej, mimo iż nie jest to rzecz, o której powinno się wiedzieć, a tym bardziej, za którą należałoby lubić własnego ojca. W moim przypadku tak jednak jest. Uśmiecham się na samą myśl o tym. Stałem się powiernikiem tajemnicy. Co prawda nie mam stuprocentowej pewności, czy dotyczy ona rzeczywistego wydarzenia ani nawet, czy ma cokolwiek wspólnego z prawdą, ale lubię myśleć, że tak.
Wiele miesięcy temu byłem w Wiedniu na konferencji medycznej. Nie lubię podróżować i nawet perspektywa wysłuchania recitalu fortepianowego w Konzerthausie nie była w stanie zetrzeć z moich ust kwaśnego grymasu, kiedy wychodziłem z walizką z domu. Pod tym względem jestem zupełnie inny niż mój ojciec. Do każdej podróży szykuję się jak do bitwy. Zatrzymałem się w hotelu Sacher, tak jak powinien uczynić każdy, kto przybywa do Wiednia po raz pierwszy i być może, jedyny w życiu. Niestety, połączone działanie bezsenności oraz zmiany stref czasowych spowodował...