Z domu dziecka w dorosłość, Pedagogika, Artykuły pedagogiczne

Poza tym na świecie jest niewiele istot groźniejszych od kobiety.

Z domu dziecka w dorosłość

Nie mogą doczekać się wyjścia z bidula... A kiedy wychodzą, okazuje się, że jest to skok na głęboką wodę.

 

Tak naprawdę nie chce o tym myśleć, ale zamglony obrazek wciąż do niego powraca. Pamięta, jak pękł mu świat… Rozsypał się na tysiące kawałków z wypadku samochodowym, w którym zginęli jego rodzice. Miał dziesięć lat, musiał iść do domu dziecka i jakoś te tysiąc kawałeczków poskładać. Zostawił kochany domek. Furtka bidula z odpadającą brudnozieloną farbą stała się dla niego końcem raju.

Świat, który pęka

– Zielony po tym zdarzeniu nigdy nie był dla mnie kolorem nadziei – mówi osiemnastoletni dziś Radek. – Dzieciaki szalały na placu zabaw, a ja byłem coraz bardziej wściekły i smutny. Kiedy przestałem już ryczeć, kombinowałem, że musiałem zrobić coś nie tak, coś strasznego i za karę zamknęli mnie tutaj. Jak w domu, gdy zamykano mnie za karę na kilka minut w łazience. Tyko że tutaj byłem dłużej niż kilka minut… Nie mogłem zrozumieć, co takiego źle zrobiłem, ciągle pytałem o to opiekunów. Przyrzekałem, że już będę dobry i wolę łazienkę od tego miejsca.

Ale w końcu Radek przywykł do bidula. Poczuł się bezpiecznie. Wychowawcy, na których mówił „ciociu”, „wujku”, koledzy, pokój – to wszystko stało się barwniejsze niż brudnozielona furtka. Kawałeczki pękniętego świata jakoś się poukładały. Po to, by za osiem lat znów się rozsypać…

Zdecydował się na opuszczenie domu dziecka, chciał się usamodzielnić. Jak jego starszy kolega, który dostał od miasta kawalerkę, uczy się i pracuje jako informatyk. Przeżył szok, gdy dowiedział się, że jego takie „dary” nie dotyczą. – W moim miasteczku, gdzie byłem zameldowany przed bidulem, nie mam szans na mieszkanie.

Praca, którą pomógł mu znaleźć dom dziecka, zupełnie mu nie leżała. Zamieszkał u wspomnianego kolegi z bidula. Chłopak okazał się superprzyjacielem – dopóki Radek nie znalazł pracy, nie brał od niego żadnych pieniędzy. Wreszcie udało mu się znaleźć robotę i wynająć mieszkanie. Szybko okazało się jednak, że zarobione pieniądze starczają ledwie na opłaty. I że… jest z tym sam. To, jak, za co, po co i dlaczego żyje, nikogo nie obchodziło…

– Sam, wszystko sam. Sam się obudź, ugotuj, sam kup, sam zapłać rachunek, sam zaplanuj wydawanie pieniędzy. Wszystko sam. W bidulu samo się robiło, teraz się samo nie zrobi… Zdałem sobie sprawę, że przyzwyczaiłem się do wyciągania ręki. Największym zadaniem będzie się tego oduczyć.

Co ja teraz zrobię?

– Wyciąganie ręki, siedzenie, czekanie? Nie, to nie ja – opowiada Artur. – Choć nie obywało się bez porażek. Pamiętam, jak naprawiłem wszystkie rowery w placówce. Miałem w ten sposób zrobić swój pierwszy tak zwany projekt w „Robinsonie”*: rajd rowerowy. To, że mógłbym sam poprowadzić taką wycieczkę, napawało mnie dumą. Czułem się naprawdę ważny i dorosły. Na samą myśl o tym, jak prowadzę grupę, normalnie fruwałem. Wszystkim powtarzałem, że chcieć, to móc, nie ma rzeczy niemożliwych, że ludzie są fajni, tylko trzeba do nich zagadać.
Że trzeba brać los we własne ręce, nic się samo nie zrobi i że wszystko zależy od nas samych. Przed samym rajdem okazało się, że… rowery zginęły. Załamka – wspomina Artur. – Nic tak nie uczy pokory, jak niespodziewane, nieprzewidziane wydarzenia – podsumowuje i natychmiast z zapałem opowiada o swoich kolejnych działaniach.

Znalazł, jak stwierdza, coś ważniejszego. W hospicjum na Przybyszewskiego w ciągu swego czteromiesięcznego wolontariatu organizował dzieciakom różne imprezy: andrzejki, mikołajki. Wspólnie z dwójką kolegów przygotowywali dekoracje. Organizowali i pakowali paczki, wymyślali i prowadzili zabawy, zajmowali się dziećmi.

Te dni w hospicjum nauczyły go być silniejszym, nie roztkliwiać się nad sobą, zwłaszcza w momencie usamodzielnienia, wyjścia z domu dziecka. Ale i tak pierwsze dni we własnym domu po rodzicach były trudne. Głównie ze względu na samotność.

– Jak się idzie do swojego domu, gdzie tylko cztery ściany i telewizor do mnie mówi, no to boli. Przez rok wracałem, przychodziłem codziennie do domu dziecka i spędzałem czas z kolegami. Potem się uczyłem tej samodzielności. Cały mój świat był tutaj, w bidulu – koledzy, piłka, komputer itp. Jak wyszedłem na stałe, pomyślałem: „Co ja teraz zrobię, gdzie pójdę?”.

Pomysł na siebie

– Najlepiej jak najszybciej wziąć sprawy w swoje ręce – radzi Jarek Karpiński z Gliwic. Jest w trzeciej klasie technikum. Przed nim matura, a on zdecydował się wysiąść z łódki na środku morza. I radzić sobie z tym podwójnym egzaminem dojrzałości: z maturą i samodzielnym życiem w mieszkaniu chronionym**. Na razie to jego zastępczy dom. Sam reguluje wszystkie opłaty, finansuje albo wykonuje samodzielnie naprawy, remonty itp. Na miesięczne życie zostaje mu 350 zł.

– Najtrudniejsze w takim samodzielnym życiu, o dziwo, jest to, że pozbawiony jesteś kontroli wychowawców, dorosłych. Za błędy odpowiadasz sam. I one, jak to w życiu, mogą cię wiele kosztować. A tu często jesteś samotny jak palec i wstydzisz się prosić o pomoc dom dziecka… – KarpiuQ (bo takiej ksywy używa Jarek) sprawia wrażenie bardzo doświadczonego młodego człowieka. – Dobrze zaplanowany dzień to podstawa. Bo po powrocie ze szkoły nikt nie czeka z obiadkiem, a tu powtórka do matury i okazuje się nagle, że dwa dni temu minął termin zapłaty rachunku i trzeba gnać na pocztę. Do tego zamiast notatki z WOS-u muszę pisać podanie do burmistrza, urzędu, dzielnicy. Wszystko jest na jednej głowie. Na szczęście wszędzie, nawet w urzędach, zdarzają się ludzie, którzy chcą pomóc. To pozwala przetrwać.

Uwierzyć w siebie

Angelika uczy się na drugim, ostatnim roku Państwowego Studium Stenotypii i Języków Obcych na Ogrodowej w Warszawie, później zamierza iść na studia. Robi to, co chce (zaznacza, że z umiarem). Nie musi się nikomu tłumaczyć, nikt nie wnika w jej naukę, sama gotuje, troszczy się o dziadków i trzypokojowe mieszkanie. Najbardziej krucho jest z kasą.

– Często brakuje mi na wiele rzeczy, na ubrania, a czasami nawet na jedzenie. Muszę sobie niektórych rzeczy odmówić, bo mnie na nie nie stać. Kiedyś np. zaoszczędziłam trochę pieniędzy i kupiłam wymarzoną pościel. Zostało mi tylko na jedzenie. I nagle zachorowałam, musiałam wydać te pieniądze na leki… – Angelika smutnieje, wspominając te chwile. Ciężko jest jej też we wrześniu. Musi czekać, aż w ośrodku sprawdzą, czy się uczy. Pieniądze dostaje dopiero w październiku albo pod koniec września.

– Czasami przyszłość trochę mnie przeraża, ale staram się skupić na tym, co jest teraz, żeby później było łatwiej dostać się na studia itd. – mówi Angelika, która często sobie, żeby było lżej, popłakuje. Kiedy płacze? Gdy brakuje pieniędzy, myśli, że nie da rady, brakuje jej bliskości rodziny. Ale przecież nie jest sama. Mieszka w rodzinie zastępczej u dziadków staruszków, którym jest potrzebna, ma kochającego chłopaka, przyjaciół, mamę, z którą czasami się widuje i która od czasu do czasu podrzuci jej parę groszy… Chwile zwątpienia jednak przychodzą. Zwłaszcza w takich momentach jak rok temu, przed wigilią.

– Sama robiłam kolację.  Chłopak kupił choinkę, bombki, a ja wszystko przygotowałam. Bałam się, że nie podołam. Ale… było świetnie!

Kubeł zimnej wody

Marcin Fitt ma podobną receptę na życie: przede wszystkim uwierzyć w siebie i nie palić za sobą mostów. To odważne słowa z ust chłopaka, który właśnie nie dostał się na studia. Marcin, niezrażony tym faktem, rozpoczął zajęcia w szkole masażu (ma tu zajęcia z anatomii – przydadzą się, kiedy wreszcie zda na swój wymarzony AWF). Szuka pracy jako barman. Lubi ludzi i aktywne życie (zaraz leci na rolki na Jutrzenkę).

Marcin nie zatracił pogody ducha i wiary w ludzi, mimo że początek samodzielnego życia był dla niego trudny.

– To było jak przejście do innego świata. W domu dziecka praktycznie miałem wszystko, byłem pod opieką. Teraz miałem zadbać sam o siebie, ugotować, posprzątać, kupić. Usamodzielnienie było… dziwne i nieprzyjemne. Jakby mi ktoś kubeł zimnej wody wylał na głowę. Musiałem się otrząsnąć szybko i zacząć normalnie funkcjonować. No, ale potrzeba jest matką wynalazków. Jakoś sobie radzę. Na szczęście z kasą nie tak źle, ponieważ przez całe wakacje pracowałem. A właśnie to z gospodarowaniem kasą wszyscy zaczynający samodzielne życie mają największy problem. Człowiek zachłystuje, że ma większą gotówkę i wydaje ją od razu… Wszystkiego można się nauczyć. Nawet tego.

*Akcja Robinson (kluby Robinsona)

ma pomóc młodzieży z domów dziecka w usamodzielnieniu, odnalezieniu się w świecie po wyjściu z domu dziecka. Uświadamia, że nic nie dostaje się za darmo. Główna zasada – Pomóż innym, a my pomożemy tobie.

**Mieszkanie

chronione jest własnością domu dziecka, mieszka w nim młodzież rozpoczynająca samodzielne życie. Młodzi mieszkańcy sami płacą tu rachunki, na własny koszt dokonują napraw itp. Tu oczekują na własne mieszkanie.

 

, z dn. 24. XI. 2006, autor – Artur Maciak

 

 

...
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kachorra.htw.pl